Karolina Trapp



1. Jak znalazłaś się w tym miejscu, w którym jesteś teraz? Mieszkałaś dziesięć lat w Australii, a od 2016 roku żyjecie z mężem w USA. Kiedy w tym wszystkim pojawiła się fotografia uliczna?

Przez wiele lat moje pojęcie o fotografii kształtowane było przez National Geographic. Niezbyt fortunnie – ponieważ okazało się to dla mnie przeszkodą raczej niż motywacją. Po pierwsze, powstało we mnie przeświadczenie, że fotograf to zawodowy reporter-podróżnik, którego praca polega na konkretnych zleceniach i zorganizowanym dostępie do egzotycznych i trudno osiągalnych środowisk. Być może i większym jeszcze problemem, dla mnie osobiście, była kwestia techniczna. Zdjęcia z National Geographic są przeważnie, jeśli nie zawsze, wyśmienitej jakości, robione wysokiej klasy sprzętem. Łatwo sobie wyobrazić, że tego typu wyobrażenia działały na mój entuzjazm do fotografii jak woda na ogień. Co prawda, w pewnym momencie stałam się nawet dumną posiadaczką jakiegoś Nikona z dwoma dobrymi obiektywami. Niestety, jak można było przewidzieć, sprzęt ten spędził zdecydowaną większość czasu na dnie szuflady. Odkurzałam go jedynie przy okazji wakacyjnych wyjazdów, ponieważ noszenie go na codzień było po prostu niemożliwe. 

Przełom nastąpił z nadejściem smartfonów, kiedy możliwość łatwego robienia zdjęć na codzień stała się faktem – i w dodatku zdjęć tego, co mnie realnie interesowało. Nie takiego egzotycznego świata, ale mojego własnego. W pewnym momencie pojawiła się w moim życiu poważna choroba i dostałam zalecenie lekarskie, żeby codziennie spacerować. Oczywiście telefon zawsze szedł na spacer ze mną. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia o istnieniu czegoś takiego, jak fotografia uliczna i fotografowałam raczej przypadkowe rzeczy.

Rok później mój mąż dostał ofertę pracy w Seattle i to okazało się dla mnie kolejnym decydującym momentem na drodze do zostania streetowcem. Wyjeżdżając z Melbourne postanowiłam bowiem kupić sobie książkę ze zdjęciami miasta na pamiątkę. Tak się jakoś stało, że przypadkiem trafiłam na zbiór fotografii ulicznych lokalnego fotografa Matta Irwina. Nie cieszy się on być może światową sławą, ale to właśnie przypadkowe spotkanie z jego twórczością okazało się dla mnie Archimedesową kąpielą, odkryciem nowego kontynentu. Zaczęłam czytać o streecie. Dowiedziałam się, że można robić zdjęcia aparatem kieszonkowym, więc wymieniłam analogową lustrzankę na cyfrowego Lumixa. I tak oto realnie zaistniała dla mnie nowa, ekscytująca możliwość wyrażania mojej fascynacji życiem dookoła mnie, innymi ludźmi i ich relacjami ze sobą, czy z rzeczywistością. Lubię chwytać momenty niepozowane. Wydaje mi się, że mówią nam o nas samych (jako ludziach) najwięcej. Muszę jednak podreślić, że nie mam ambicji dziennikarsko-reporterskich. Nie interesuje mnie dokumentacja prawdziwej historii, a jedynie kreacja wyobraźni, podatna na interpretacje fotograficzna fikcja.



2. Zajmowałaś się w swoim życiu literaturą, tańcem, grą na pianinie. Czy uważasz, że jako fotograf korzystasz z tych doświadczeń? Czy może to raczej miejsce determinuje Twój styl fotografowania? Jakie masz swoje ulubione sposoby na pobudzanie kreatywności?

Od dziecka ciągnęło mnie w stronę tego, co piękne. Kiedy miałam 5 lat, rodzice zapisali mnie na zajęcia do szkoły baletowej i taniec na długo pozostał istotną częścią mojego życia. Jako kilkulatka zawzięcie gryzdałam po ścianach i wszystkim, co mi się nawinęło pod rękę. Nieco już starsza, przez jakiś czas próbowałam swoich sił w malarstwie i rozważałam pójście na historię sztuki – w tamtym czasie jednak, w moim rodzimym Gdańsku, takiego kierunku studiów jeszcze nie było. Były natomiast rozmaite filologie i moje zamiłowanie do czytania książek powiodło mnie w stronę literatury brytyjskiej. Miałam wielkie szczęście studiowania pod skrzydłem prof. Andrzeja Zgorzelskiego, olbrzymiego pasjonata literatury i wybitnego naukowca – to było niesamowicie inspirujące przeżycie. To ta właśnie inspiracja zaprowadziła mnie do Australii, gdzie zaoferowano mi fundusze na projekt doktorancki na uniwersytecie w Melbourne.

Myślę, że zainteresowanie streetem w dużym stopniu zawdzięczam literaturze. Obydwie te dziedziny opierają się o opowiadanie jakiejś historii. Uderzyło mnie jak bardzo dotyczą ich te same zasady kompozycji. Wystarczyło tylko przetłumaczyć terminologię. Dla przykładu, literaturoznawstwo operuje pojęciem dynamicznego napięcia – jest to nic innego jak zasada kontrastu w fotografii, czy to w odniesieniu do koloru, waloru, czy też techniki zwanej po angielsku juxtaposition (zestawienie). Zasada strukturalnej całości, w której relacje pomiędzy różnymi elementami artystycznego dzieła są znaczące, stanowi podstawę dla chyba wszystkich rodzajów sztuki. Fragmenty „The Street Photography Composition Manual” Erica Kima to prawie jak cytaty z Romana Jakobsona i tzw. szkoły praskiej. Nie chcę pozostawić jednak wrażenia, że ukształtowało mnie jedynie moje spotkanie z literaturą. Sądzę, że na to co robimy ma wpływ całokształt naszego doświadczenia.

Rozmawiałam kiedyś z fotografką Marie Laigneau i uderzyło mnie jej stwierdzenie, że przeprowadzka z Chicago do Londynu zmieniła drastycznie jej styl. Londyn ma zupełnie inną architekturę i światło. Zdjęcia minimalistyczne po prostu nie są tam łatwe. Moje osobiste obserwacje są podobne. Choć szalenie mi się podobają zdjęcia w stylu Karamana Ilkera, Rudyego Boyera, czy Moisesa Levyego, Seattle nie oferuje zbyt wiele szans na fajne zdjęcia plaż, czy dramatycznego światłocienia. Oferuje natomiast okazje do uchwycenia szaroburo-nastrojowych chwil. Stąd też mój pierwszy projekt fotograficzny poświęcony był deszczom. Obecnie pracuję nad serią zdjęć z fleszem – przy tej ilości światła, którą tutaj mamy, jest to zdecydowanie ciekawa opcja do eksploracji!

Pytanie pojawia się jednak, czy każdy fotograf w Seattle doszedł wobec tego do wniosku, że fotografia fleszowa jest najlepszą opcją. Z całą pewnością nie. Na nasze wybory ma również wpływ osobowość. Być może tylko ja postrzegam Seattle jako nastrojowe – bo nastrój jest dla mnie istotny. W literaturze, malarstwie, czy muzyce - zawsze ciągnęło mnie do kierunków i epok silnie emocjonalnych, w uproszczeniu powiedzmy romantycznych bardziej niż klasycystycznych. I w fotografii inspiracją jest dla mnie np. fowizm czy ekspresjonizm. Flesz mnie tak bardzo interesuje, ponieważ ma niesamowicie silny potencjał ekspresjonistyczny – wydobywa barwy, zniekształca rzeczywistość, jest silnie dynamiczny. Słowem, jest jak „Krzyk” Muncha w tłumaczeniu na medium fotografii. 



3. Jedno z Twoich najbardziej rozpoznawalnych zdjęć opiera się na geometrii oraz intensywnej barwie. Dużo czasu poświęciłaś na zgłębianie tajników kompozycji. Ale czy to nie jest tak, że niespodziewanie (i często też przypadkowo) uchwycona chwila ma w streecie większą wartość aniżeli dobrze skomponowane nudne zdjęcie?

Z pewnością. Być może to, co powiem wyda się kontrowersyjne z punktu widzenia malarstwa, którego historia pełna jest obrazów zatytułowanych po prostu „Kompozycja” (wystarczy spojrzeć np. na prace znanego malarza Wasyla Kandinskiego). Takie podejście zdaje mi się wskazywać na wagę kompozycji, a nawet pewną jej równoważność z dziełem sztuki. Niemniej, mój osobisty punkt widzenia literaturoznawcy stawia kompozycję tylko w roli strategii organizacji różnych elementów takiego dzieła. Stwierdzić, że kompozycja decyduje o wartości zdjęcia to tak, jakby sprowadzić powieść do prostej sekwencji rozdziałów czy wątków. Ale tak jak w książce, tak i w fotografii, jeżeli wątki będą ułożone niezgrabnie, to będzie to rozpraszać naszą uwagę i powodować odczucie dysonansu. 

Odwołując się tutaj do innego porównania, powiedziałabym może, że nauka podstaw kompozycji to jak nauka tańca. Internalizujemy pewne reguły czy kroki po to, aby potem móc uciekać się do nich odruchowo. Poznajemy kompozycyjne zasady, aby nie zmarnować potencjału fajnej sytuacji przez niezbyt fajne jej ujęcie. Ale zdecydowanie, na udaną książkę składa się nie tylko sprawna kompozycja, ale przede wszystkim wciągająca intryga, unikalne ujęcie poruszanego tematu, interesujące postaci, piękny język, ciekawe możliwości interpretacyjne, itd. I tak samo widzę też udaną fotografię. Poprawna kompozycja to tylko poprawna kompozycja, a nie dobre zdjęcie. Na ile natomiast zdjęcie może być udane pomimo kiepskiej kompozycji? To już chyba będzie zależało od poszczególnego przypadku – trudno o jakieś reguły w przypadku rzeczy, które z natury nie są specjalnie wymierzalne. Jednych z nas pewne rzeczy będą drażniły bardziej niż innych.

Z mojego osobistego (nieco akademickiego) punktu widzenia zaryzykowałabym stwierdzenie, że ciekawe zdjęcia są jak najbardziej możliwe pomimo kiepskiej kompozycji – ale będą to zdjęcia zbliżające się bardziej do reportażu, niż streetu. Granica pomiędzy tymi dwoma gatunkami przebiega dla mnie właśnie tam, gdzie dominować zaczyna cel dziennikarski nad artystycznym: funkcja informacyjna nad estetyczną. Oczywiście nie zmienia to faktu, że określenie takiej granicy jest w większości przypadków szalenie trudne. I fotografia uliczna i fotoreportaż przekazują informację, tzn. pokazują nam jakąś historię – czy po prostu poprzez uchwycenie sceny, czy też za pomocą innych, mniej bezpośrednich elementów.



4. Jaką rolę w dzisiejszym świecie pełnią dla fotografa social media?

Nie ulega wątpliwości, że zdania na ten temat są mocno podzielone – i słusznie. Portale społecznościowe uważam w pewnym stopniu za przytłaczające. Algorytmy uzależniające eksponowanie prac danego fotografa od jego wirtualno-społecznej aktywności wymuszają na nas spędzanie absurdalnej ilości czasu przy ekranach komputerów czy komórek. Jako osoba z problemami zdrowotnymi, nie mam tyle energii, żeby dorównać poziomem zaangażowania wielu moim kolegom i koleżankom. Jako introwertyczka nie czuję się też całkowicie komfortowo komentując wszystkie zdjęcia, które widuję na Instagramie czy Facebooku. Żeby ograniczyć ilość oglądanych kiepskich fotografii, staram się nie śledzić wszystkich lajkujących moje zdjęcia, a jedynie tych, których prace realnie mnie interesują. Znajomy powiedział mi kiedyś, że nie lubi social media, ponieważ zabierają one zbyt dużo czasu, który mógłby poświęcić po prostu na robienie zdjęć. Trudno mi się z nim nie zgodzić. Zwłaszcza, że bardziej sztampowe prace dostają często więcej wsparcia niż te oryginalne i ciekawe – takie mam przynajmniej wrażenie. 

Z drugiej strony social media są niesamowicie przydatnym narzędziem. Niedługo po tym jak chwyciłam za aparat, natrafiłam na książkę Thomasa Leutharda przeznaczoną dla fotografów ulicznych i zalecającą zamieszczanie zdjęć na portalach społecznościowych. Bardzo mnie ona zaciekawiła, gdyż wcześniej w ogóle nie przyszło mi do głowy, że strategie publikacji zdjęć mogą się różnić od strategii publikowania prac naukowych na uczelni! Pierwsze moje zdjęcia powstawały z założeniem, że są tylko dla mnie i do przysłowiowej szuflady. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że znajdą się kiedykolwiek na jakiejś wystawie, a to okazało się zasługą social mediów właśnie. Leuthard w swojej publikacji wymienił Google+ jako platformę, którą poleca - tam też zaczęłam publikować. Wpadłam na pomysł, żeby zwrócić się z prośbą do jednej z popularnych tam fotografek, żeby rzuciła okiem na moje portfolio. Teresa Pilcher zachęciła mnie do dalszego robienia zdjęć i zaprosiła do grupy moderującej Street Photographers Community. Dodało mi to nieco poczucia pewności siebie w momencie, gdy stawiałam swoje pierwsze kroki jako fotograf. Nasza znajomość świetnie ilustruje, jak bardzo social media mogą być motywujące dla początkujących i pomocne w nawiązywaniu kontaktów z innymi pasjonatami. Dzięki portalom społecznościowym poznałam wielu utalentowanych fotografów. 

Jeśli chcesz wiedzieć, co dzieje się w fotografii dzisiaj, śledzenie społecznościówek jest chyba najłatwiejszą i jednocześnie najbardziej skuteczną strategią. Według moich obserwacji znani wydawcy mają tendencję do wydawania publikacji opartych na klasykach, znanych już nazwiskach - są zatem jakąś dekadę do tyłu w stosunku do Instagramu. Kupowanie książek w księgarni nie wydaje mi się już więc wystarczające. Co prawda, można tu zwrócić uwagę na fakt, że powszechność social mediów ułatwia również publikację nieudanych zdjęć. Jednakże powoduje zwiększenie konkurencji dla wszystkich tych, którzy fotografię uliczną traktują na poważnie – zmusza nas do rozwoju naszych umiejętności, jeśli chcemy wybijać się z tłumu.



5. Co sądzisz o kondycji współczesnej fotografii ulicznej? Czy w Stanach Zjednoczonych jest ona mocno eksponowana i doceniana, czy może traktowana jako tymczasowa moda?

Choć w miarę regularnie zdarza mi się spotkać z katastrofizującymi opiniami na ten temat, fotografia uliczna być może nigdy nie miała się tak dobrze jak dziś. Rozwój technologii nie tylko umożliwia coraz lepszą jakość techniczną zdjęć (co nie jest aż tak bardzo istotne dla fotografa specializującego się w streecie), ale zapewnia przede wszystkim większą łatwość ich robienia - w wielorakim sensie. Bill Brandt był zmuszony dźwigać ze sobą aparat wielkości małej szafki, a ja wychodzę na ulice ze sprzętem, który mieści się w kieszeni kurtki. Usprawnienia dotyczą też samego procesu wywoływania zdjęć. Digitalizacja i uwolnienie nas od przymusu ciemni bardzo ułatwiło życie niezawodowym fotografom. Innymi słowy, dzisiejsze czasy umożliwiły zajęcie się fotografią wielu utalentowanym amatorom, którzy być może nigdy nie mieli by szans na rozwój swojej pasji w czasach analogów.

W USA fotografia uliczna zdecydowanie przeżywa dziś okres rozkwitu. Mamy tutaj co najmniej dwa fantastyczne festiwale poświęcone konkretnie temu rodzajowi fotografii: Miami Street Photo Festival i StreetFoto San Francisco. Miami, San Francisco, Los Angeles czy Nowy Jork (jedna ze światowych siedzib Magnum Photos) są niesamowicie prężnymi ośrodkami fotografii ulicznej. Istotną rolę USA w streecie można po części wytłumaczyć ilością dużych i tętniących życiem miast. Sprzyjającym elementem jest też liberalność tutejszego prawa, które pozwala na robienie zdjęć ludziom w miejscach publicznych bez obaw o reperkusje. Kiedyś zdarzyło mi się, że rodzic sfotografowanego przeze mnie dziecka obruszył się i zakrzyknął: „Czy to jest w ogóle legalne?”. No i mogłam mu z całym spokojem powiedzieć: owszem. Niektóre kraje Europy traktują jednak fotografię uliczną jako naruszenie prawa o ochronie danych osobowych. Nie jestem pewna, czy popularność streetu byłaby tak wielka w Niemczech, gdyby tych praw zaczęto realnie przestrzegać, a fotografów pociągać do odpowiedzialności.

Nieco inną sprawą jest natomiast pytanie o status streetu względem innych rodzajów fotografii. Ilekroć pojawiam się na większych wydarzeniach fotograficznych (niepoświęconych streetowi konkretnie), czy rozmawiam z zawodowymi fotografami, mam niestety wrażenie traktowania tego stylu po macoszemu. Jakby to była jakaś moda czy fanaberia. Co ciekawe, spotkałam się również z pobłażliwym traktowaniem innych gatunków fotografii przez pasjonatów streetu. Wydaje się tu istnieć pewien element rywalizacji pomiędzy różnymi podejściami. Pojawienie się streetu jako osobnej kategorii na wielu poważanych konkursach niewątpliwie zmniejsza te napięcia i pomaga w zmianie nastawienia. Uznanie dla fotografii ulicznej wydaje mi się tylko kwestią czasu.

Dziękuję za rozmowę!
Tymon Markowski

Karolina Trapp (1976) - urodziła się i wychowała w Gdańsku, mieszka w Stanach Zjednoczonych. Fotografią zajęła się po wyjeździe do Seattle. Od tego czasu jej zdjęcia można było zobaczyć na wystawach grupowych i indywidualnych w Europie i USA. Laureatka kilku konkursów fotograficznych. Jest jednym z kuratorów lyrical_sp.