Szymon Roziewicz



1. Na początku swojej drogi byłeś fotografem przyrody. Miałeś cierpliwość, by siedzieć zamaskowany z teleobiektywem w krzakach? I dlaczego uważasz, że ten rodzaj fotografii jest podobny do street photo?

Nie zaczynałem od fotografii przyrodniczej. Za aparat chwyciłem dużo wcześniej (około 2000 roku), ale nie było to nic poważnego - po prostu szwędałem się z nim po okolicy. Robiłem dużo zdjęć znajomych, rodziny, innych dziwnych rzeczy – po prostu się uczyłem. Fotografią przyrodniczą zacząłem się interesować po wyjeździe do Szwecji, jakoś od 2006 roku. Mieszkałem na odludziu, bardzo blisko lasu i morza. Spodobały mi się te klimaty! A że lubię próbować nowych rzeczy, to spróbowałem fotografii przyrodniczej. Kupiłem sobie teleobiektyw i każdą wolną chwilę spędzałem w lesie. Było to moim hobby, taką odskocznią. Lubiłem chodzić między drzewami i szukać ciekawych miejscówek do obserwowania z ukrycia. Dlatego uważam, że jest to podobne do streeta poprzez fotografowanie bez ingerencji w naturalne środowisko, kamuflaż i obserwację. Ludzie boją się obiektywu i niejednokrotnie przed tobą uciekają, a my streetowcy (zupełnie jak fotografowie przyrody) polujemy na odpowiedni moment, nie mając złych zamiarów.

Jednak im bardziej zagłębiałem się w temat fotografii przyrodniczej, tym bardziej uświadamiałem sobie, jak czasochłonne jest to zajęcie i najzwyczajniej nie mam na to czasu. Poza tym zauważyłem, że podczas samego fotografowania zwierząt w ich naturalnym środowisku odczuwałem emocje, byłem podekscytowany, na adrenalinie... Jednak podczas edycji tychże fotografii wszystkie te pozytywne emocje zanikały. Zdjęcia wydawały mi się nudne, niemające jakiegokolwiek znaczenia, ani głębszego przekazu. Nie chcę obrażać fotografów przyrody - to były moje odczucia na tamten czas. Po trzech latach nastąpił koniec przygody z tym gatunkiem fotografii. Wtedy zaczęło się fotografowanie ludzi i zamiast chodzić do lasu, wsiadałem w autobus i jechałem do miasta.



2. Przerzucenie się na streeta zajęło Ci kilka lat i nie było dla Ciebie łatwe. Jak się odnalazłeś w nowym gatunku i jaki wpływ na to miała Twoja analogowa przeszłość? Wspomniałeś mi też, że nie możesz przełamać się do fotografowania za pomocą telefonu...

Założyłem w Szwecji własną działalność gospodarczą i przez kilka lat podejmowałem się wielu różnych zleceń. Na ulicę w celu świadomego praktykowania street photo wyszedłem około 2016 roku. Wszystko to zaczęło się od tego, że straciłem pracę i byłem przez pewien okres bez zleceń. Miałem dużo wolnego czasu i postanowiłem wykorzystać go na naukę. Okazało się, że zacząłem ciężką pracę, ale nie za pieniądze, tylko w ramach samorozwoju. Przechodziłem intensywny kurs fotografii ulicznej i bardzo miło wspominam te chwile na bezrobociu. Nie udałoby mi się to, gdyby nie moja wspaniała partnerka, która namówiła mnie na to, wspomagała finansowo i pomagała przez to przejść.

Moja analogowa przeszłość bardzo mnie ukształtowała. Postanowiłem, że będę używać wyłącznie czarno-białego negatywu. Prawdopodobnie dlatego, że studiowałem twórczość takich osobistości jak Garry Winogrand, Henri Cartier-Bresson, Diane Arbus, czy też Bruce Gilden. Odruchowo chciałem robić zdjęcia w taki sam sposób. Ta droga analogowa to takie utrudnienie sobie życia. Wszystkie negatywy wywoływałem i skanowałem samodzielnie w kuchni. Pokochałem ten pracochłonny proces, który wprowadził u mnie dyscyplinę. Przez większość tego czasu obracałem się w czarno-białym świecie, aż do momentu w którym odkryłem twórczość Williama Egglestona. Od tamtej pory większość czasu poświęcałem barwom, po monochromatyczność sięgając od święta. Niestety fotografowie na filmie wiąże się z dużymi kosztami, dlatego czasami używam rownież aparatu cyfrowego. Wcześniej kupowaliśmy filmy za nieduże pieniądze od znajomych złodziei, którzy jeździli „na jumę” do Niemiec. Przy okazji można było od nich nabyć także w dobrej cenie alkohol. To były piękne czasy!

Aparatu w telefonie używam bardzo rzadko, ponieważ uwielbiam aparaty fotograficzne i noszę zawsze jakiś przy sobie. Nie twierdzę, że zdjęcie zrobione telefonem się nie liczy, albo że pracując w taki sposób nie jest się prawdziwym fotografem - to bzdurne wnioski. Dzisiaj aparaty w telefonach są bardzo zaawansowane i zdaję sobie sprawę, że można nimi zrobić cudowne zdjęcie. Nawet mi się to zdarza i wcale się tego nie wstydzę. Mam duży szacunek do tych, którzy potrafią fotografować jedynie telefonem. Ja jednak nie śledzę tego segmentu rynku i się na nim nie znam. Świadomie wybrałem inne narzędzie, które bardziej mi odpowiada. Lubię spojrzeć w wizjer, mieć gotowy do działania aparat wiszący na szyi. Wcale mi nie przeszkadza jego większa waga ani to, że przeskakując z nim przez ogrodzenie można sobie wybić zęby.



3. Jak umiejętnie wykorzystywać światło?

Bardzo często fotografując na ulicy akceptuję zastane światło, które mi towarzyszy w danej chwili. Nie wychodzę fotografować w określonych porach. Robię to wtedy, kiedy mam na to czas, bez względu na pogodę. Oczywiście czasami zdarza się, że planuję sfotografować jakąś znalezioną miejscówkę w konkretnym oświetleniu (próbuję to sobie wyobrazić), jednak w większości fotografuję z biegu i nie wybrzydzam. Taka lekka aranżacja dotyczy jedynie lokalizacji, do których możemy się udać wielokrotnie i dobierać różne rodzaje światła oraz warunki atmosferyczne.

Jako przykład mogę podać moje zdjęcie samochodu przykrytego plandeką, który sprawia wrażenie unoszącego się nad ziemią. Zdjęciem tym udało mi się wygrać dwa międzynarodowe konkursy (australijski Aussie Street i Biennale Fotografii Ulicznej „Moment”) z czego ogromnie się cieszę. Kto by pomyślał, że znajdę ten pojazd na cmentarzysku amerykańskich samochodów w Szwecji? Kiedy tam trafiłem to zaniemówiłem. Chodziłem tam dziesiątki razy i zrobiłem dużo różnych zdjęć. Ten konkretny samochód fotografowałem wiele razy, przy rożnym świetle i rożnych warunkach pogodowych. Wtedy jeszcze nie widziałem tej iluzji unoszenia się nad ziemią. Szukałem odpowiedniego światła i w końcu się udało. Co ciekawe, nie trzeba było zastać pięknego wschodzącego lub zachodzącego słońca, a był to zwykły pochmurny dzień. Do tego wiało okrutnie, ale właśnie takie warunki okazały się najlepsze i stworzyły tajemniczą atmosferę. Efekt unoszenia dostrzegłem dopiero w procesie edycji, po paru tygodniach od zrobienia zdjęcia.

Zawsze probuję dopasować się do zastanego światła, a co za tym idzie, także do pogody. Każde światło ma coś ciekawego do zaoferowania i tylko od nas zależy, czy kreatywnie będziemy potrafili to wykorzystać. Jeżeli pogoda jest beznadziejna, to lubię fotografować w czarno-bieli. Obraz może wyjść wtedy trochę dramatyczny i przygnębiający. Ale szarość może być też wesoła! Jeżeli światło będzie wschodzące lub zachodzące, to najpewniej wybiorę kolor. Wtedy barwy będą obfite w czerwienie i bardziej nasycone. Warto pamiętać, że różne rodzaje światła inaczej oddziaływują na naszą psychikę.



4. Portret w fotografii ulicznej to sprawa dyskusyjna. Według jednych coś takiego nie istnieje, ponieważ wiąże się z nawiązaniem kontaktu z portretowaną osobą. Inni natomiast nie mają problemu by nazywać to streetem, ponieważ decyduje o tym miejsce i stylistyka. Gdzie na tej skali znajduje się Twoje podejście?

Kiedy portretowałem ludzi na ulicy bylem zainspirowany twórczością Diane Arbus - uwielbiam jej prace i postanowiłem spróbować czegoś podobnego. Można by powiedzieć, że się od niej uczyłem. Zdaję sobie sprawę z tego, że portret to niesamowicie trudna dziedzina fotografii i tak naprawdę jest niewielu fotografów, którzy robią to po mistrzowsku. Ja wybierałem ludzi, którzy wydawali mi się ciekawymi modelami i których twarz czy ubiór sprawiał, że można było samemu dopowiedzieć kryjącą się za nimi historię. Tak jakbym tworzył na własny użytek jakąś wyimaginowaną tożsamość tych nieznajomych mi ludzi.

Nie wiem czy jest jakaś definicja portretu ulicznego. Nazywam je stretowymi, ponieważ są robione z biegu i bez żadnej aranżacji. Zatrzymywałem ludzi na ulicy, gdy pędzili do autobusu, szli do pracy, czy też zwyczajnie spacerowali. Pytałem ich czy mogę zrobić portret i fotografowałem tak szybko jak to możliwe, chcąc złapać ten początkowy stan zaskoczenia. Tak by postać była nieprzygotowana, jeszcze niewyrwana ze swojego świata. Było to bardzo trudne zadanie - z wielu portretów jakie zrobiłem, niewiele było ciekawych i oddających ideę jaką miałem w głowie. Dlatego przestałem to robić i skoncentrowałem się tylko na tradycyjnym niepozowanym dokumencie.

Wydaje mi się, że nie powinniśmy za wszelką cenę dążyć do całkowitego braku ingerencji w otoczenie. Street to także umiejętność nawiązywania kontaktu! Lubię, kiedy fotografowana osoba spojrzy w obiektyw. Często specjalnie czekam, aż się zorientuje iż jest moim tematem - to bardzo ekscytujące, bo niewiadomo co się za chwilę stanie. Czy zasłoni twarz ręką, czy się ode mnie odwróci? Wybuchnie śmiechem lub zmysłowo uśmiechnie? A może to będzie jakiś duży pan, który spuści mi lanie. Zahaczamy tu o psychologię społeczną i to niesamowicie mnie interesuje.

Street to dla mnie mix, do którego wrzucono wszystkie gatunki fotografii i wymieszano razem. Powstał z tego artystyczno-reportażowy dokument z elementami portretu oraz domieszką fotografii przyrodniczej i podróżniczej. Trudno jest określić ten gatunek jednoznacznie i nadać mu konkretną definicję. Street to taki fotograficzny jazz.



5. Mieszkasz na co dzień w Szwecji. Jakich wskazówek o Göteborgu udzieliłbyś komuś, kto chciałby pojechać tam na streeta?

Moim zdaniem fotografowanie w Göteborgu nie różni się od fotografowania w innych europejskich miastach. Jak wszędzie, trzeba się nachodzić żeby coś fajnego uchwycić. Na pewno weź ze sobą wygodne nieprzemakalne buty, bo często jest tutaj deszczowo. To dość małe miasto i naprawdę ciężko jest tu napotkać pędzące gdzieś tłumy. Kiedy zaczynałem poznawać Göteborg, to skoncentrowałem się na centrum. Z biegiem czasu obszar ten powiększyłem do przedmieści, a nawet nieopodal położonych miasteczek. W tym momencie jestem już bardzo zmęczony tym miastem. To chyba normalne, gdy dokumentuje się jedno miejsce przez wiele lat. Ale ma to też swoje dobre strony. Potrafię dostrzegać dużo więcej i zgłębiam strukturę miasta od podszewki. Tworzy się całkiem ciekawy dokument, który z biegiem czasu nabierze jeszcze większej wartości.

Mam dwójkę małych dzieci i z tego powodu nie za wiele czasu na długie eskapady. Fotografuję przede wszystkim dzielnicę w której mieszkam i staram się pokazać ją w najdziwniejszy możliwy sposób. Nie jest to łatwe, ponieważ jest to zwykłe blokowisko. Jednak taka pogłębiona obserwacja sprawia, że z dnia na dzień widzę więcej detali i staje się to dla mnie coraz bardziej interesujące. Więc jeżeli ktoś zamierza tu przyjechać, niech koniecznie takie blokowisko odwiedzi. Jednym z moich ulubionych miejsc jest także targowisko Kviberg. Pełno tam absurdu co sprawia, że jest to miejsce trudne do fotografowania. Jeżeli chodzi o samych mieszkańców, to Szwedzi są różni – ciężko ich jednoznacznie zakwalifikować. Raz trafisz na miłego człowieka, który nie będzie miał nic przeciwko zdjęciom, a czasami na takiego, od którego możesz dostać w gębę. Dużo zależy od tego, jak się zachowujesz i jaką masz osobowość.

Dziękuję za rozmowę!
Tymon Markowski

Szymon Roziewicz (1983) – pochodzi z Nowogardu, od 2004 roku mieszka w Szwecji. Na co dzień pracuje w branży budowlanej. Fotograf freelancer po godzinach, miłośnik amator fotografii ulicznej obsesyjnie nierozstający się z aparatem fotograficznym.